Adam Robiński

Pisarz, autor książek „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg” oraz „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” (wyd. Czarne). Laureat Grand Prix Festiwalu Górskiego w Lądku Zdroju oraz nagród Travelera i Magellana. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego” i „Pismo. Magazyn Opinii”.
„Potrzeba czasu”
Fotografując latami najsłynniejszy polski dąb, Paweł Pierściński opowiada przede wszystkim o życiu i śmierci. I chyba jeszcze o świętości.
W nagrodzonej Pulitzerem powieści Richarda Powersa Listowieść (The Overstory) norweski imigrant Jørgen Hoel wtyka pewnego maja w połowie XIX wieku sześć kasztanów w ziemię gdzieś w zachodniej części Iowa. Strącił je kilka miesięcy wcześniej z nowojorskiego drzewa w dniu, w którym oświadczył się swojej przyszłej żonie. Dwa gesty – wyznanie miłości oraz posadzenie zagajnika – stają się zaczątkiem historii wielopokoleniowej rodziny. Jednak surowe zimy na prerii dziesiątkują zarówno potomstwo Hoelów, jak i drzewa. Kiedy drugie pokolenie przejmuje po rodzicach gospodarkę, z okien widzi już tylko jeden dorodny kasztan. Drzewo staje się atrakcją w płaskim jak naleśnik krajobrazie. Tym bardziej że na wschodzie Stanów Zjednoczonych szaleje już przywleczona z Azji zaraza, która bezlitośnie rozprawia się z całą populacją gatunku. Kasztan Hoelów żyje, bo jest sam jak palec. Staje się też czymś na kształt rodzinnego amuletu – począwszy od marca 1903 roku, dwudziestego pierwszego dnia każdego miesiąca John, syn Jørgena, stawia przed drzewem aparat na statywie i robi zdjęcie. Portret nieruchomego członka rodziny. Po roku ma ich dwanaście. Choć każdy kadr jest teoretycznie taki sam, to jednak zupełnie inny.
Ale rok to mało, więc Hoel dalej robi zdjęcia. Potem pałeczkę przejmuje wnuk tego, który drzewo posadził. Pod koniec II wojny światowej kasztan jest już o cztery dekady starszy, a stos urasta do pięciuset fotografii. Potem czas jakby przyspiesza, nieważne, który już z kolei Hoel staje za obiektywem, istotne są tylko kolejne ujęcia. Rodziną targa poczucie obowiązku, ale raczej wobec przodków niż drzewa. Trzy czwarte wieku mija w pięć sekund, kiedy puszcza się je między palcami niczym stronice książki. Upływające lata i pory roku, zmienna pogoda, pojawiające się i znikające listowie oraz jego barwy „pozwalają ujrzeć drzewo takim, jakie jest, dzięki nadaniu mu tempa, jakiego pragną ludzie”.
Tempo, jakiego pragną ludzie – łatwiej nam pojąć potęgę drzewa na przyspieszonym filmie, bo obcowanie z nim tu i teraz przypomina raczej wpatrywanie się w nieruchomą fotografię. A ta, na pierwszy rzut oka, mówi za mało. Nic o trudach kiełkowania, nic o wytrwałej walce o fotony, nic o mozolnym budowaniu korony, o stawianiu się wiatrom, burzom i śniegom, o utrąconych gałęziach i zabliźnionych ranach. Ani też o tym, co – nie oszukujmy się – interesuje nas w tej układance najbardziej. O szumie tła, przewijających się na marginesach portretu rośliny dziejach świata ludzi. Chociaż każde drzewo jest kapsułą czasu, w której zatrzaskujemy ich okruchy, to do jej otwarcia potrzeba czegoś więcej niż incydentalnego spojrzenia.
Drzewo celebryta
Chcę wierzyć, że tak właśnie kombinował Paweł Pierściński, kiedy przez kilka lat zasadzał się na podkielecki dąb szypułkowy Bartek. To najsłynniejsze drzewo w Polsce, przynajmniej z imienia. Owszem, mało dostojnego, raczej dziecięcego, związanego z leśnictwem, na którego terenie rośnie. Bartek jest kimś na kształt reprezentanta wszystkich pomnikowych drzew w tym kraju. Pierwszym skojarzeniem, gdy mówimy o tych najstarszych, za którym zaraz idzie wyliczanka przełomowych postaci i wydarzeń. Mieszko I, Grunwald, rozbiory, konstytucje, Bartek. Pal licho, że dąb spod świętokrzyskiego Zagnańska nie ma lat tysiąca dwustu, jak wieść niosła jeszcze w międzywojniu, ale niecałe siedemset. Nie jest więc ani najstarszym drzewem nad Wisłą, ani nawet najbardziej wiekowym dębem.
„Trzeba je nawiercić z czterech stron świdrem Presslera, który pobiera cieniutki, niemal przejrzysty plasterek z przekroju drzewa. Ten świder musi być zrobiony z niebywałej jakości stali – prawdę mówiąc, tylko Szwedzi potrafią to zrobić odpowiednio – tłumaczył swego czasu serwisowi Naszemiasto.pl dendrolog Cezary Pacyniak, autor metryk wielu polskich matuzalemów. – Z układu słojów w próbce odczytuje się wiek, mając do dyspozycji jeszcze pomiar obwodu drzewa w pierśnicy, czyli na wysokości piersi człowieka. W tym miejscu, 130 cm nad ziemią, pień drzewa jest już równomiernie wykształcony. Trzeba też zmierzyć wysokość drzewa”.
To właśnie dzięki takim zabiegom wiemy, że starsze od Bartka są choćby dęby Bażyńskiego w Kadynach, powiat elbląski (ok. 720 lat) i Chrobry z Piotrowic, powiat żagański (760 lat). Miano tego najstarszego przypada zaś – według obecnej wiedzy – cisowi pospolitemu z dolnośląskiego Henrykowa Lubańskiego. Jeśli wsłuchiwać się w głosy pierwszych piastowskich władców zapisane w szumie i trzaskaniu gałęzi, to chyba właśnie pod bezimiennym henrykowskim cisem. Pacyniak ocenił jego wiek na niemal tysiąc trzysta lat.
Pierściński fotografował Bartka z oczywistych względów. Drzewo rośnie niedaleko Kielc, po sąsiedzku, przy ruchliwej drodze. Autorzy wydanego przez Lasy Państwowe i PWN opracowania z najstarszymi drzewami w Polsce właśnie w dogodnym położeniu upatrują marketingowego sukcesu dębu z Zagnańska. Bartek znalazł się w blasku reflektorów, gdy w 1934 roku profesor Władysław Szafer, wybitny biolog i ojciec paru polskich parków narodowych, a wówczas przewodniczący Państwowej Rady Ochrony Przyrody, ogłosił poszukiwania rekordowych drzew rosnących w granicach II Rzeczpospolitej. Od tamtej pory dąb trafił na listy obowiązkowych szkolnych wycieczek, a dla kielczan stał się po prostu „ich drzewem”. Nie wiemy, czy tak samo traktował je Pierściński, bo nie zachowały się żadne jego słowa na ten temat. Ale mamy zdjęcia. Dziesiątki fotografii monochromatycznych i kolorowych, z których większość powstała pod koniec XX wieku, a niektóre dużo wcześniej, gdy potężne drzewo nie potrzebowało jeszcze tylu podpór co współcześnie. Trudno powiedzieć więc, że był Pierściński w fotografowaniu Bartka szczególnie konsekwentny. Nie jeździł przecież do Zagnańska w regularnych interwałach, nie trzymał się wiernie – jak bohaterowie powieści Powersa – jednego tylko kadru. Na pierwszy rzut oka więcej było w tym uwiecznianiu przypadku niż rozmysłu. A jednak nie da się nie odnieść wrażenia, że to nie poszczególne fotografie Bartka były dla Pierścińskiego istotne, ale ich mnogość. Zupełnie jakby każda z nich była tylko liściem, gałązką, korzeniem, ale jeszcze nie drzewem. Potrzeba czasu, żeby zobaczyć je takim, jakie jest, a nie tylko bywa. Fotograf może dać – i drzewu, i sobie – ten czas. Dziś powiedzielibyśmy, że Bartek był dla Pierścińskiego wieloletnim projektem.
Rosochaty wymiar
W jednym z najbardziej charakterystycznych fragmentów powieści Austerlitz W.G. Sebalda tytułowy bohater wygłasza w obserwatorium Greenwich pod Londynem długi monolog o czasie jako najbardziej sztucznym z ludzkich wynalazków. Wiązanie jego upływu z obrotami planety wokół własnej osi, przekonuje, jest równie arbitralne jak rachuba oparta na przyroście masy drzewnej czy procesie rozpadu wapnia. Czas nie może być rzeką, bo nie ma ani źródła, ani też nie uchodzi do żadnego morza. Każdy ciek wodny jest z obu stron ograniczony, jakie więc mogą być brzegi czasu? I dlaczego raz ów czas stoi w bezruchu, by innym razem pędzić na wyprzódki? Konfrontacja z fotografiami drzew zmusza do podobnych rozważań. Czas – mógłby wygłosić ustami swojego Austerlitza Sebald – to najbardziej rosochaty z wymiarów. Taki, w którym nic nie jest jednoznaczne. Drzewo żyje przecież na kilku planach czasowych. Liniowym, mierzonym od momentu zakiełkowania po śmierć ostatniej komórki, ale i kołowym, którego rytm wyznaczają do znudzenia powtarzalne pory roku i związane z nimi procesy wegetacyjne. Biografia drzewa jest też opowieścią o latach owocowego urodzaju i posuchy, latach intensywnej pracy na rzecz przyszłych pokoleń oraz takich, które z kapitalistycznego punktu widzenia nazwalibyśmy co najmniej recesją. Krachem. Dąb potrafi jednocześnie ginąć, budując z umierających komórek swoją korę, i rodzić się, uwalniając rokrocznie z uśpionych gałęzi gotowe do pracy ze słońcem liście. Jest wreszcie jedynym przejawem życia pozagrobowego, jakiego możemy być pewni – butwiejący, oszałamiający aromatem pniak staje się mikrokosmosem bezkręgowców, bakterii, grzybów. Ta wędrówka dusz jest jednocześnie utylitarna i wzniosła. Niczym podniebny pogrzeb praktykowany tam, gdzie gleba nie odmarza na tyle, by dało się w niej kopać, a grabarzami są orły i sępy. Zdaje się więc, że rozumiane klasycznie pojęcia życia i śmierci są w kontekście długowiecznego drzewa abstrakcyjne i po prostu niewiele warte.
Czasami, fotografując dąb, Pierściński również zdaje się drwić z ludzkich kalendarzy. Najmocniej chyba wtedy, gdy pożegnawszy się już z Bartkiem, łapie – być może przypadkiem – na szosie zagnańskiej rozpędzonego malucha. Jest październik, pobocza przysypane liśćmi, przydrożna aleja malowana złotem. Zza niedalekiego horyzontu wyłania się znak informujący o ostrym zakręcie w prawo, ale kierowca nic sobie nie robi z tego ostrzeżenia. Mało tego, jego auto wręcz leci, niczym filmowy DeLorean, w którym Marty McFly co rusz powracał do przyszłości. Fotografia nie może kłamać – zielonkawy fiat 126p nie ma kół, lecz po prostu unosi się nad Kieleckiem. Nowoczesność, postęp, niedościgniony pęd i statyczne, nieruchome, nudne dęby w Bartkowej alei. Rozmazany świat ludzi i wyraziste, dosadne trwanie roślin. Abstrakt i konkret. Zresztą dwadzieścia lat później – dwadzieścia pierścieni później – fotografia zyskuje jeszcze jeden wymiar. Maluch, symbol prędkości i nowoczesności sprzed paru dekad, jest już tylko wrakiem. Może zabytkiem, który częściej stoi niż jeździ. Zamiast podziwu budzi raczej przepełnione nostalgią uśmiechy, niczym oglądana wiele lat po premierze seria brawurowych filmów Roberta Zemeckisa. Im również przydałyby się dziś stalowe podpory.
Tego samego październikowego dnia Pierściński robi w Zagnańsku jeszcze kilka innych zdjęć. Uwagę zwraca niepozorne makro, fragment pnia Bartka z paroma istotnymi detalami: metalową figurą ukrzyżowanego Jezusa, kwadratowymi płatami kory, którymi załatano martwicę, oraz srebrnym drutem piorunochronu. Trzy niuanse, ale to wciąż ta sama opowieść o przemijaniu. Chociaż kiedy Pierściński pierwszy raz spojrzał w oblicze Bartka – kiedykolwiek to miało miejsce – ten był już bardzo starym dębem, to i tak udało się fotografowi na przestrzeni lat uwiecznić proces starzenia się drzewa. To wszystko są jednak subtelne sygnały, których szukać trzeba na obrzeżach kadrów: w formie podpór trzymających konary, najpierw drewnianych (pierwszy zainstalowano w 1949 roku), potem stalowych (dziś jest ich piętnaście); ogrodzenia, które coraz bardziej oddala się od pnia, chroniąc go przed mechanicznymi uszkodzeniami ze strony odwiedzających; wreszcie wspomnianych już łat z kory innych drzew, skóry po przeszczepie. Nie ma za to na zdjęciach ani skutków wichur z lat 1953 i 1984, które łamały boczne konary Bartka, ani choćby śladów po burzy z 1991 roku, podczas której piorun trafił w północną część korony.
Ballada ocaleńca
Na zdjęciach Pierścińskiego tylko czasami widać wyłącznie imponującą sylwetkę drzewa. Symetryczną i równomierną. To są przede wszystkim kąty ostre, dowód, że dąb od dawna ma dla siebie mnóstwo przestrzeni. Stałą podaż promieni słonecznych od każdej ze stron. Noblista Thomas Transtroemer pisał kiedyś o podobnym drzewie, rosnącym gdzieś w Archipelagu Sztokholmskim, że przypomina zastygłego łosia z siedmiomilową koroną. Trzymając się zoologicznych skojarzeń, Bartek budzi raczej skojarzenia z postawioną na głowie ośmiornicą. Kiedy wszędobylskie gałęzie skrywają się pod liśćmi, widać niewiele więcej. Innym razem – jak choćby na zdjęciu z października 1999 roku – macki zdają się sięgać stratosfery. To właśnie w tym migotaniu pór roku, przekładańcu z zieleni, jesieni i zimy, fascynacji kieleckiego fotografa najbliżej jest do obsesji literackiego rodu Hoelów. Drzewo bez ruchu mknie przez upływający czas. Ale zaraz potem w kadrze zaczyna się rejwach. Weźmy pięć fotografii z czerwca 1996 roku. Można je czytać jak pozbawiony dymków komiks. Lato musiało przyjść tamtego roku wcześnie, bo na zdjęciu pierwszym Bartkowa zieleń przesłania całe niebo, a pod nogami drzewa brakuje już żółtego dywanu z mniszka. Zdjęcie drugie, Bartek w oddaleniu, na pierwszym planie jest za to szosa i chmara ustawionych w pary dzieci. Gołe łydki maszerują pod bramę z szyldem „Dąb Bartek”. To musi być jedna z tych wycieczek, które organizuje się pod koniec roku szkolnego, gdy wszystkie oceny zostały już wystawione, a nauczyciel z ulgą wygania dzieciaki z klasy. Kadr numer trzy: wycieczka obejrzała już Bartka, a teraz ma kwadrans dla siebie, na kanapkę i gonitwę po zielonym. Zdjęcie czwarte, dzieci wracają do autokaru, ogony maszerują potulnie, ramię w ramię, ale przód się wyrywa, przód jest czystą energią, jak ten maluch, który za dwa lata przeleci tą samą drogą, zadając kłam grawitacji. Fotografia piąta właściwie niczym nie różni się od pierwszej. Bartek znów jest sam i znów jest tylko geologią. Nakręconym prawie siedemset lat temu zegarem.
W samotności sędziwego dębu kryje się zresztą najgłębsza z prawd o tego typu pomnikach przyrody. Drzewa to istoty społeczne. Ich naturą jest tłum, bycie częścią gwarnej, wielogatunkowej zbiorowości. Intuicyjnie wiemy to od zawsze, choć świat zachodniej nauki dopiero niedawno doczłapał do tej prawdy. Przede wszystkim za sprawą badań kanadyjskiej botaniczki Suzanne Simard, która wyciągnęła na światło dzienne skomplikowaną, przypominającą pajęczynę sieć relacji mikoryzowych w środowisku leśnym. A jednak prawdziwie zaczynamy zwracać uwagę na drzewa dopiero wtedy, gdy wyróżniają się z tłumu. Rozmiarem, kształtem, przynależnością gatunkową. Nie kręci nas opowieść o masie. Zamiast lasu wolimy widzieć jednostki. Poeta Gary Snyder pisał kiedyś o mijaniu przez dwadzieścia lat tego samego wiekowego dębu i o tym, że dopiero pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, uświadomił sobie jego istnienie. Ujrzał jego dębowość, jego jestestwo, zupełnie jakby nagle skonfrontował się z drugim człowiekiem, z żywą istotą.
Pojedynczy stary dąb oprócz pieśni ocalałego śpiewa więc przede wszystkim smutną balladę o wyciętym lesie. O morzu drzew, które w większości osiągnęłyby podobny wiek, gdyby nie piły i plany urządzenia lasu. Konfrontując się z siedmioma wiekami życia Bartka i podobnych mu matuzalemów, nie możemy nie zastanowić się, dlaczego zostały oszczędzone. Jaka historia kryje się za tym ich uporczywym trwaniem?
Kiedy zimą 2011 roku leśniczy Denis Cronin wyznaczał obszar pod dwunastohektarowy zrąb w starodrzewie na kanadyjskiej wyspie Vancouver, pośród przeznaczonych na ścięcie drzew natrafił na pień tak gruby, że mógłby ukryć za nim – jak ujął to spisujący jego wrażenia Harley Rustad – swoją terenówkę. Kiedy spojrzał w górę, ujrzał gładką, pozbawioną gałęzi kolumnę wystającą ponad inne korony. Kiedy zaczął mierzyć wspomnianą daglezję, nie mógł się nadziwić odczytowi dalmierza. Drzewo miało 70 metrów wysokości, tyle co dwudziestopiętrowy wieżowiec, i niecałe 12 metrów obwodu. To się mogło przełożyć na tysiącletnią metrykę. Po całym dniu pracy z taśmami w kolorach pomarańczowym, czerwonym i różowym, którymi wyznaczał obszar zrębu, Cronin wyjął z kieszeni inną, zieloną, i wyróżnił nią giganta. Drwale, którzy kilka tygodni później wjechali do lasu, wiedzieli, że mają go nie ruszać. Kiedy dziś ogląda się zdjęcia Wielkiego Samotnego Douga, widać minaret pośród karłowatej uprawy. Brakuje punktu odniesienia. W oczy rzuca się ta samotność, ale niekoniecznie rozmiar. Dopiero z drona, gdy w tle majaczy sąsiednie, wciąż rosnące wydzielenie leśne, ocaleniec rośnie jak na drożdżach.
Więc w przypadku prekolumbijskiego Douga znamy nawet nazwisko i narzędzie – niepozorną zieloną tasiemkę. Aleksandra Wachniewska, malarka z Roztocza i jednocześnie malarka Roztocza, a przede wszystkim tamtejszych buczyn, wspominała kiedyś, jak na starych, przeznaczonych pod topór drzewach wieszała z ojcem kapliczki i krzyże. „Drzewa z kapliczką żaden drwal nie tknął”, przekonywała. Wiele z nich, choć bezimiennych, można do dziś podziwiać w okolicach Zwierzyńca. W Estonii, gdzie wciąż spora część populacji przyznaje się do dawnych animistycznych wierzeń, zamiast kapliczek wiesza się sznurki lub kolorową włóczkę, włączając tym samym drzewo do panteonu świętych.
Święte miejsce
Krajobraz zamieszkany przez Saamów, rdzennych mieszkańcy północnej Skandynawii, usiany był taką właśnie świętością. Zupełnie inną niż ta, którą kojarzymy współcześnie, gdy jest przede wszystkim pochodną działań człowieka. Święte są dziś przede wszystkim wytwory ludzkich rąk: budynki, przedmioty, prawa; a także sami ludzie, niektórzy zresztą załapują się na ten zaszczyt jeszcze za życia. Dla Saamów święte było z kolei to, co dzieje się na skrzyżowaniu zmysłów, przede wszystkim wzroku i słuchu. Niezwykły kształt eratyka wydobyty przez wczesnowiosenne światło, szum wiatru w koronie starej sosny, nocne pohukiwania demonów. Na trasach swoich migracji za reniferami, a także w sąsiedztwie stałych osad, Saamowie odwiedzali seidi, ucieleśnienie swoich wierzeń. Były to wyróżniające się z otoczenia głazy, drzewa o dziwnych sylwetkach (które w tamtejszych warunkach wcale nie musiały mieć imponujących rozmiarów), samotne wyspy na jeziorach. Seidi były zamieszkane przez duchy i jednocześnie same były duchami. Obdarowywano je ofiarami, które miały przełożyć się potem na pomyślność podczas polowań czy połowów. Niektóre z nich były wspólne dla całych społeczności, inne odwiedzały tylko rodziny lub jednostki.
A co, jeśli Pierściński traktował Bartka w ten właśnie sposób, a fotografowanie drzewa było czymś na kształt ofiary? A może pielgrzymował do Zagnańska z myślą, że celem nie jest zdjęcie, tylko obecność? A może chciał po prostu pobyć przy starym drzewie, popatrzeć w jego koronę i wysłać swoje troski, za pośrednictwem sieci mikoryzowej, w zapomnienie? Albo poprosić Bartka o poradę i wstawiennictwo? Być może migawkę naciskał przy okazji, jakby od niechcenia albo z przyzwyczajenia? Wszyscy znamy tu uczucie, które towarzyszy obcowaniu z sędziwym dębem. Ten gwałtowny przypływ pokory, którą w życiu codziennym usuwamy z pola widzenia. Szacunek dla dębowości to coś, czego nie wyrugują dekady galopującej urbanizacji, choćbyśmy się nagle wszyscy przesiedli do latających aut. To kategoria, której w naszym kręgu kulturowym tłumaczyć nie trzeba. A skoro dęby pojawiły się na Ziemi 2,6 miliarda lat temu, to cała reszta jest okamgnieniem. Więc może zdjęcia, które w Zagnańsku robił Pierściński, wcale nie przyspieszają czasu. One go zatrzymują. Bo my, ludzie, chyba do końca nie możemy się zdecydować, jakiego tempa pragniemy dla drzew.
Filtry